Skip to main content
search
0

– Dzuleeeeeeee!!!

Jeszcze nie zdazylismy pozegnac sie z naszymi sikhijskimi kierowcami cysterny, a nawet dobrze wysiasc, juz pomagali nam wyciagnac plecaki, juz zdazyli dziesiec razy zapytac „how are you”? „room?” non stop wplatajac w to swoje „dzuleeee!!!”.

Ciemna skora, czarne jak smola wlosy, skosne oczy, nieustanny usmiech od ucha do ucha ukazujacy przy okazji wielkie biale zeby i doleczki na policzkach. Kobiety z dlugimi warkoczami spietymi kolorowymi gumkami i z chustkami na glowie, w dlugich ciemnych strojach z wygladu przypominajacych na pierwszy rzut oka sutanne, ale z duzo grubszego materialu i nie czarne a granatowe. Mezczyzni w krotko przystrzyzonych wlosach, ubrani po „europejsku”; spodnie, koszula, czasem baseballowka na glowie. Ladakhijczycy. Mieszkancy wioski Lamayouru, polozonej w Himalajach na 3400 m n.p.m., przy drodze laczacej Kargil z Leh.

Kilkaset domow ze scianami w kolorze otaczajacych je skal, polozonych na zboczu gory, na szczycie ktorej znajduje sie gompa – buddyjski klasztor, a w nim 150 mnichow w czerwonych strojach, modlacych sie przy powiewajacych dookola kolorowych choragiewkach i dzwiekach dzwoneczkow.

Ot i Lamayouru

– Do you want stay in my guest house? – wypowiadane piskliwym tonem, z smiesznym akcentem, przez kobiete wygladajaca jak z kreskowki, z ciaglym usmiechem i co rusz wplatanym „dzuleeee!!!” nie dawalo nam spokoju.

– Moze pozniej Droga Pani, teraz idziemy cos zjesc.

– Dobrze, dobrze. Obiad tutaj. Siadac, siadac. Zjecie, a potem pojdziecie do mojego guest house’u.

– Tak, tak. Zjemy i sie zastanowiumy, ale raczej pojdziemy spac do klasztoru.

– Nie, nie. Klasztor nie. Nie da rady. Zjecie i idziemy do mnie.

Z kobieta nie bylo dyskusji. Buldozer, spychacz. Kiedy jedlismy patrzyla na nasz kazdy kes, pytajac co chwila czy smakuje i oczywiscie caly czas majac na twarzy wielki usmiech. I pewnie zaciagnelaby nas do siebie, chocby w koncu uzywajac sily, gdyby nie kolejne dwie biale twarze, ktore pojawily sie na horyzoncie. Jak drapieznik wyczuwa zwierzyne, tak nasza streczycielka rzucila sie na dwie turystki z  Europy dajac nam mozliwosc ucieczki.

W koncu zatrzymalismy sie w skromnym domu w centrum wioski. Nie liczac lozek dla gosci, nie bylo w nim zadnych mebli. Nawet w kuchni potrawy przygotowuje sie na klepowisku.

Obecnie w Lamayouru wielu mieszkancow wydziela we wlasnym domu, jedno, dwa pomieszczenia i oferuje je zatrzymajacym sie tutaj turystom po wymalowaniu farba na drzwiach napisu „Welcome, Guest House”.

Nasz gospodarz mial trzy corki, ktore spotkalem tuz po przyjezdzie na dachu kiedy odrabialy lekcje. Akurat uczyly sie poprawnej pisowni ladakhijskiego, ale w szkole ucza sie takze jezyka urdu, hindi, angielskiego i jeszcze dwoch dialektow, ktorych nazw nie zapamietalem. Ich 15 dni wakacji letnich juz sie zakonczylo, ale w perspektywie czeka ich jeszcze dwa miesiace przewry w zimie. Bynajmniej, taki rozklad wolnego od szkoly nie jest wynikiem zamilowania ladakhijczykow do sniegu. Wynika to z sytuacji w jakiej znajduja sie oni zima…

Nic dodac, nic ujac. A ze to oficlajny znak drogowy to sie stosowac trzeba.

Lamayouru znajduje sie przy drodze miedzy Kargil, a Leh. Zeby dojechac do tego miejsca trze pokonac ciezka trase przez wysokie himalajskie przelecze ze Srinagaru z jednej stronu lub Manali z drugiej. Niestety, przez pol roku obie drogi sa zamkniete, dlatego wszystkie miejscowosci w tym rejonie przez 6 zimowych miesiecy sa odciete od swiata. Jedyna brama laczaca Ladakh z reszta kraju jest lotnisko w Leh, ale niewielu gorali stac na kupno biletu.

W lecie mieszkancy zyja glownie z turystyki. Prowadza guest house’y, male restauracje, pracuja jako przewodnicy i kierowcy, a takze dogladaja swojego, zazwyczaj skromnego, inwentarza.

– Ale co robicie w takim razie w zimie? – nie raz pytalismy miejscowych.

– Odpoczywamy, jemy, spimy, rozmawiamy… – odpowiadali.

Warto dodac, ze elektrycznosc to tutaj towar deficytowy. Zazwyczaj pradu nie ma w ogole, a jesli juz jest to na 3, 4 godziny.

– Ale teraz chyba zyje Wam sie lepiej niz kiedys? – zagadalem pewnego popoludnia wlasciciela malej jadlodajni po spalaszowaniu przygotowany przez niego makaron z warzywami.

– Mamy wiecej pieniedzy, to prawda – mowil. Ale 10 lat temu, kiedy nie bylo tu jeszcze w ogole turystow zylismy spokojniej. Bylismy biedniejsi, ale mielismy wiecej czasu i mniejsze wymagania. Kiedys potrafilismy robic przyjecia, ktore trwaly tydzien. Bylo skromnie, ale bawilismy sie dlugo i przyjemnie spedzalismy czas. Teraz wszyscy sa zapracowani, nie maja czasu na nic. Kiedys wszyscy wysylali dzieci do szkoly publicznej, teraz kazdy ma ambicje, zeby jego dzieci chodzily do prywatnej szkoly. Kiedys dzialalismy wspolnie, teraz kiedy przyjezdzaja turysci musimy nieiednokrotnie walczyc o klienta. Pieniadze to nie wszystko.

Tego dnia z klasztoru wiekszosc mnichow wyjechala do pobliskiego Leh, aby spotkac sie z Dalajlama

W pewnym momencie do knajpki wszedl mlody, dobrze ubrany, nieco starszy ode mnie ladakhijczyk. Okazalo sie, ze jest kierowca, w sezonie wozi swoim jeepem turystow po okolicznych atrakcjach.

– Duzo kosztuje taki samochod? – spytalem.

– 9 lah (czyli 9 x 100 tys. rupii indujskich, czyli jaskies 60 tys. zlotych) – odparl.

– Wybacz, ze pytam, ale skad miales pieniadze, zeby kupic takie auto? – nie moglem sie powstrzymac przed tym pytaniem.

– Moj starszy brat jest w armii indyjskiej i on kupil mi ten samochod, a teraz zarabiam i mu go splacam.

– Bycie zolnierzem to bardzo dobra praca – wlaczyc sie wlasciciel darhaby. Sam bylem w armii 20 lat. 6 lat minelo odkad wrocielem tutaj.

– Bylo ciezko? – spytalem.

– Bardzo restrykcyjnie, ale nie tak ciezko. Zarobilem troche pieniedzy, moglem otworzyc ta skromna restauracje i teraz dostaje nadal skromna pensje.

Stan Kaszmir i Dzammu, w ktorym lezy Ladakh jest obszarem, o ktory od kilkudziesieciu lat Indie tocza wojny z Pakistanem i zwolennikami autonomii tego obszaru, dlatego w okolicy jest mnostwo wojska, a sama armia ponad miliardowego panstwa to setki tysiecy miejsc pracy, o ktorej marzy wielu chlopcow w tym kraju.

I tak zyja sobie mieszkancy Lamayouru. Siedzac przy drodze, rozmawiajac, czekajac na jeden autobus, ktory moze dostarczyc nowe partie turystow. Zbierajac zapasy na pol roku zimy.

Dzieci czekaja na ciekawych przybyszow „z zewnatrz”, na to co nowego moga oni ze soba przywiezc. My zostawilismy w wiosce talie kart  Toy Story i gre „w wojne”, ktora pewnie bedzie przenosic sie teraz z domu do domu i w ktora niedlugo beda umialy grac wszytskie dzieci w Lamayouru.

Dla nas, europejczykow, ludzi zachodniej kultury taki tryb zycia bylby wielkim wyzwaniem. Dobrze, ze sa jeszcze miejsca, w ktorych czas sie zatrzymal. Pytanie tylko na jak dlugo. W tym przypadku, zapewne do momentu, kiedy zostana wybudowane drogi, umozliwiajace przejazd takze zima. A moze sie myle?

[fb-like]

 

Patryk Świątek

Autor Patryk Świątek

Lewa półkula mózgu. Analizuje, roztrząsa, prześwietla. Oddany multimediom i opisywaniu przygód. Laureat konkursów fotograficznych. Autor reportaży, lider stowarzyszenia "Łanowa.", założyciel "Ministerstwa podróży". Nie może żyć bez pizzy.

Więcej tekstów autora Patryk Świątek

Dołącz do dyskusji! 2 komentarze

Miejsce na Twój komentarz

*