Skip to main content
search
0

7 godzin czekaliśmy na Dworcu autobusowym w Haridwarze na transport do granicy z Nepalem. Potem ostatni raz przeżyliśmy całonocną jazdę indyjskim gruchotem, by przed piątą rano zameldować się w Banbassie. Było kompletnie ciemno i lało jak z cebra. Nasze plecaki, które jak zwykle przez całą trasę spoczywały na dachu, były kompletnie przemoczone. W strugach deszczu ściągnęliśmy je na dół i zaczęliśmy rozglądać się za ewentualnym kierunkiem marszu.

W zasadzie nie wiedzieliśmy gdzie jesteśmy. Widzieliśmy tylko drogę i kilka zabudowań. Ale nasz autobus zawrócił i pojechał w przeciwnym kierunku, znaczit: musimy być na miejscu.  Przydałoby się gdzieś ruszyć”. Niestety, po pierwsze nic nie było widać, po drugie, na pytanie „Nepal?” nasi współziomkowie z autobusu odpowiadali :”horse car”, a po trzecie, nawet gdybyśmy jakoś po ciemku dotarli do granicy, ja nie miałem zdjęcia koniecznego do wyrobienia nepalskiej wizy.

Bawoły w kąpieli na pasie ziemi niczyjej

Musieliśmy zatem gdzieś poczekać na nastanie dnia. Instynktownie udaliśmy się za tłumem skupionym na podjeździe jakiegoś garażu przykrytego dachem – przynajmniej nie lało nam na głowy. Bartek wyciągnął mokrą karimatę i poszedł spać, a ja zabrałem się za czytanie z latarką na głowie indyjskiego bestselleru – Świętych Gier Vikrama Chandry.  Niedaleko trzech hindusów co rusz zachęcało nas do skorzystania z ich wychodka – oczywiście za odpowiednią opłatą. Towarzystwo pod dachem stopniowo znikało, aż zostaliśmy tylko my i trzech biznesmenów od wychodka. Półtorej godziny później noc zaczęła zamieniać się w dzień. Garaż przy którym „obozowaliśmy” okazał się małą jadłodajnią. Po szybkim omlecie i herbacie zostawiliśmy na podjeździe swoje plecaki i udaliśmy się na poszukiwania fotografa. Szczerze mówiąc nie wierzyłem, że uda na się go znaleźć w takim małym miasteczku, ale jednak. Po ósmej miałem w ręce 6 zdjęć, za które zapłaciłem… 2 zł! Po całej nocy w trasie i trzech godzinach koczowania przed garażami oraz wątpliwej jakości sprzęcie fotografa wyglądam na nich tak, że spokojnie mógłbym aplikować o przyjęcie do noclegowni dla bezdomnych.

Małpi strażnicy, opłacani przez indyjski rząd, wypatrują prób przemytu

Mając zdjęcia mogliśmy udać się w stronę granicy. Jednak według wszelkich źródeł nie było opcji, żeby dojść tam na nogach – musieliśmy zdecydować:  rowerowa riksza lub horse car. Tym drugim środkiem lokomocji jeszcze się nie przemieszczaliśmy, więc trzeba było spróbować. Po małej wojnie o nas wśród rikszarzy oraz odrzuceniu najbardziej pijanych i najdroższych „usługodawców”, wrzuciliśmy plecaki na wóz i ruszyliśmy z kopyta.

Nie mieliśmy pojęcia jak wygląda przejście graniczne, na które zmierzaliśmy i jak daleko jest do niego z naszego miasteczka. Zostaliśmy wyrzuceni przez naszego woźnicę przed niedużym mostem będąc przekonani, że już jesteśmy na miejscu.  Niestety, nikt nas nie zatrzymywał, nie widzieliśmy żadnych mundurowych, więc szliśmy przed siebie co chwilą pytając o kierunek „na Nepal”. Minęliśmy mostek, przeszliśmy kilkaset metrów ścieżką i naszym oczom ukazała się gigantyczna rzeka. Ruszyliśmy długim mostem myśląc, że na pewno właśnie ta rzeka wyznacza granicę pomiędzy Indiami i Nepalem.

Niestety za mostem były tylko małe sklepiki, żadnych biur celnych czy żołnierzy, więc szliśmy dalej. Pokonaliśmy jeszcze kilka mostków, przeszliśmy jakieś dwa kilometry w towarzystwie rezusów i bawołów, a granicy ani widu, ani słychu. W końcu zauważyliśmy przy naszej ścieżce jakieś rządowe budynki i hindusów w mundurach. Ale nikt nas nie zatrzymywał i o nic nie pytał, więc sądziliśmy, że nadal to jeszcze nie tu. Potem minęliśmy kilka stanowisk wojska. Mieli przy sobie jakieś pieczątki, ale byli tak zdezorientowani naszym widokiem, że tylko się uśmiechali, a my pewni siebie parliśmy naprzód. W sierpniu w Nepalu jest bardzo mało turystów, a przejście graniczne w Banbassie jest jednym z tych mniej popularnych. Kilkaset metrów za ostatnimi wojskowymi rogatkami okazało się, że jesteśmy … w Nepalu! Oznajmiła nam to dumnie stojąca tabliczka: „Welcome to Nepal”.

Teoretycznie osoby chore na AIDS nie mają wstępu do Nepalu – powyżej instrukcja „Jak się nie zarazić”, chyba…

– Ale jaja, jesteśmy w Nepalu – michę miałem uśmiechniętą od ucha do ucha. Bez jakiejkolwiek kontroli, bez pieczątki, tak po prostu przeszliśmy sobie granicę pomiędzy dwoma państwami. I żeby było jasne – oni nie są w Schengen!

Kawałek dalej znaleźliśmy budynek z napisem „Immigration office”. W zasadzie moglibyśmy się przy nim nie zatrzymywać i iść dalej, ale bez wizy ciężko byłoby się z Nepalu wydostać drogą powietrzną jak mieliśmy to zaplanowane. Na lotnisku w Katmandu bez kontroli się nie obejdzie. Poszliśmy, więc do rzeczonego biura.

-Puk, puk. Dzień dobry. My z Polski. Możemy u Pana kupić wizy?

– Yes. Passport and forty two dollars please.

Podał nam wnioski do wypełnienia i wziął nasze paszporty.

– Zaraz, zaraz. Gdzie macie pieczątki wyjazdowe z Indii?

– Nooo, nie mamy.

– To jak się tutaj dostaliście?

– Nooo, normalnie. Na piechotę…

Pan urzędnik na chwilę zdębiał, ale szybko się ogarnął i powiedział, że niestety, ale bez pieczątki wyjazdowej z Indii to on nam wizy dać nie może. Nic innego nie mogliśmy zrobić. Zostawiliśmy u niego plecaki i ruszyliśmy z powrotem. Miny żołnierzy z karabinami na posterunkach, których mijaliśmy drugi raz w przeciągu godziny, tylko w drugą stronę i bez plecaków, były bezcenne. Ale oczywiście nadal żadnych pytań czy kontroli. Uśmiechaliśmy się tylko do nich i pewni siebie parliśmy naprzód. Pół godziny później udało nam się wrócić na stronę indyjską i znaleźć (znaleźć!) zaspanego, hinduskiego urzędnika, który miał oficjalnie wymeldować nas z kraju, w którym spędziliśmy ostatni miesiąc swojego życia. Kiedy powiedzieliśmy mu, że przechodziliśmy tędy godzinę temu, obruszył się, że to niemożliwe. Cóż…

Po załatwieniu formalności trzeci raz udaliśmy się trasą wśród bujnej roślinności w stronę Nepalu. Trzeci raz minęliśmy kilka posterunków wojska, znowu bez żadnej kontroli i drugi raz tego dnia zameldowaliśmy się w Immigration Office of Nepal. O dziwo plecaków nikt nie ukradł (a może nie znaleźli w nich nic ciekawego). Wyrobiliśmy wizy, zostając oszukani (jak się później okazało) przez urzędnika celnego na dwa dolary. Miesięczna wiza kosztuje 40, a nie 42 dolary. Niestety tego nie wiedzieliśmy, bo niedługo przed wakacjami oficjalne ceny wiz poszły w górę. Ale co tam. Ważne, że byliśmy już w Nepalu!

Ogromna ekscytacja. Wyobrażenia o tym jak tutaj wygląda życie, co i kogo tutaj spotkamy. Nadzieja, że nareszcie opuszczą nas indyjskie choroby… (my naiwni). Tygrysy, słonie, ośmiotysięczniki, więcej powietrza, jeszcze niższe ceny, jeszcze starsze autobusy, jeszcze bardziej dziurawe drogi… Przygoda! Zarzuciliśmy na siebie plecaki i ruszyliśmy prostą drogą do nowego świata. Mieszkańcy Nepalu: PRZYBYWAMY!

A Horse Car, most Mahendra Rajmarg i nasze pierwsze kroki w Nepalu wyglądały tak:

[fb-like]

Oczywiście pierwszymi produktami jakie powitały nas w Nepalu były wiszące na każdej budce chipsy Lay’s.

Patryk Świątek

Autor Patryk Świątek

Lewa półkula mózgu. Analizuje, roztrząsa, prześwietla. Oddany multimediom i opisywaniu przygód. Laureat konkursów fotograficznych. Autor reportaży, lider stowarzyszenia "Łanowa.", założyciel "Ministerstwa podróży". Nie może żyć bez pizzy.

Więcej tekstów autora Patryk Świątek

Miejsce na Twój komentarz

*