Skip to main content
search
0

Islandia powitała nas ciepłymi promieniami Słońca i bezchmurnym niebem. Ubożsi o osiem puszek śledzia i kilka pasztetów, które zarekwirowali nam dzień wcześniej norwescy celnicy uznając je za płyn, dreptaliśmy z naszymi plecakami wzdłuż mało ruchliwej drogi odchodzącej od lotniska pośrodku pól lawy. Znajomy ból ramion i miarowy rytm kroków trekkingowych butów przysuwał do głowy miłe wspomnienia wielu poprzednich podróży zaczynających się w ten sam sposób.

Szybko wpadliśmy także w kolejny przedziwny splot zdarzeń, który ciągną się z nami aż do ostatniego dnia na wyspie. Po kilkunastu minutach marszu, od czasu do czasu machając na przejeżdżające samochody, zobaczyliśmy nadchodzącą z przeciwnej strony postać. Młoda dziewczyna, rozglądająca się dookoła i co jakiś czas spoglądająca na kartkę, którą trzymała w ręce. Biorąc pod uwagę, że w pobliżu nie było ani hoteli, ani stacji benzynowych, ani lasu, ani plaży, było to co najmniej dziwne spotkanie.

– Cześć – zagaiła po angielsku.

– Cześć.

– Przepraszam Was bardzo, nie wiecie może gdzie mogłabym znaleźć ten hostel – pokazała nam kartkę z wypisanym adresem, którą trzymała w ręku.

– Yyyyy. No tak, tylko to jest w Reykjaviku.

– Aha. A to daleko stąd do tego Reykjaviku?

– Noo, jakieś 40 km.

– Czyli ile by mi zajęło dojście tam na nogach?

– Mniej więcej, to tak, cały dzień.

– Aaaaaa.

– Wiesz co, ale tam, widzisz, jest lotnisko. Dojdziesz w pół godziny i stamtąd możesz sobie wziąć autobus do Reykjaviku.

– Oooo, super. Dzięki! – odparła rozpromieniona i ruszyła w przeciwną stronę.

Najpierw przez chwilę staliśmy jak wryci zastanawiając się czy nam się coś nie przywidziało, po czym parsknęliśmy śmiechem. Tak to już jest z tymi hostelowymi backpakersami. Dziewczyna pewnie myślała, że wylądowała na lotnisku w centrum Reykjaviku, sprawdziła na google maps, że hostel jest blisko, a tu pole lawy dookoła. Dobrze się zaczyna – pomyśleliśmy.

Parę chwil później siedzieliśmy w pierwszym podczas tej podróży złapanym stopie. Bardzo miły, świetnie mówiący po angielsku Islandczyk zapytał jaki jest nasz cel. Kiedy powiedzieliśmy, że chcemy zobaczyć Blue Lagoon odparł, że drogi do niej są dwie, normalna i na przełaj wzdłuż rurociągu z gorącą wodą i że może nas podwieźć gdzie chcemy. Oczywiście wybraliśmy opcję drugą.

Po godzinie marszu wzdłuż rury zameldowaliśmy się na sławnej Blue Lagoon.

Błękitna Laguna

Wstęp na oficjalne baseny kosztował od 35 do 80 euro za osobę, dlatego postanowiliśmy pozwiedzać okolicę na własną rękę. Wystarczyło przejść kilkaset metrów dalej, żeby mieć do dyspozycji kilkanaście naturalnych zbiorników. W niektórych woda była chłodna, w niektórych okropnie gorąca. Szybko jednak znaleźliśmy taki, w którym temperatura była idealna i długo się nie zastanawiając wskoczyliśmy do środka.

Pierwsze godziny na Islandii i już czuliśmy się jak w raju. Takie rzeczy. Prosto z wnętrza Ziemi. Czego chcieć więcej?

Kiedy już się porządnie wymoczyliśmy zdecydowaliśmy, że jedziemy do Reykjaviku. Wróciliśmy na drogę i bardzo szybko zatrzymał się nam miły mężczyzna koło czterdziestki. Miał trójkę dzieci i prowadził hurtownię spożywczą. Można by powiedzieć – standard i nic ciekawego.

– A Wy skąd jesteście? – zapytał.

– Z Polski – odparliśmy.

– O, miło. Znam jednego Polaka. Jeździliśmy razem na rajdach. Krzysiek miał na imię.

– Krzysiek? Krzysiek jaki?

– Hołowczyc. Krzysiu Hołowczyc…

Godzinę później byliśmy w Reykjaviku. Po krótkich oględzinach 200-tysięcznej stolicy 300-tysięcznego kraju postanowiliśmy, że czas ruszyć w drogę na dzikie ostępy Islandii. Tradycyjnie nie mieliśmy żadnego planu, więc w grę wchodziły wszystkie możliwe rozwiązania i tradycyjnie jego brak sprawił, że przygoda poprowadziła nas sama najlepszymi torami. W międzyczasie bowiem na naszym fb napisał do nas Bartek, który mieszkał w Reykjaviku i zaproponował spotkanie. Lepiej trafić nie mogliśmy – kierowca wycieczkowego autobusu szybko naniósł nam na mapę wszystkie warte uwagi miejsca, często znane tylko miejscowym i podpowiedział czego się możemy w trasie spodziewać. A że gadało się bardzo dobrze dostaliśmy też zaproszenie na wyścigi enduro na wschodzie wyspy mające odbyć się za kilka dni, a w których Bartek miał startować.

Reykjavik

Uzbrojeni w solidne informacje, mapy i prowiant z Bonusa ruszyliśmy do naszego pierwszego celu – gorącej rzeki nieopodal Hveragerði. Oczywiście na stopa. Bardzo szybko udało nam się złapać kolejnego świetnego kierowcę i przed zachodem Słońca byliśmy w miasteczku. Ha! Właśnie! Było dobrze po dwudziestej i wcale nie zapowiadało się żeby Słońce miało się gdziekolwiek wybierać.

Wiecznie gorący grill

Wiecznie gorący grill

Farma

Klasyczna islandzka farma – własne gorące źródło, parę koni i owca

 

Teraz czekała nas dwugodzinna wędrówka przez góry. Mijaliśmy stada owiec i koni, wyziewy gorącej pary, kotły z wrzącym błotem, białe, czerwone i zielone skały o fantastycznych kształtach i czuliśmy się jak na innej planecie. Naszym drogowskazem była rzeka – a właściwie jej temperatura. Wysoko w górach swoje źródło ma gorący strumień. Temperatura wody jest w nim tak wysoka, że nie ma mowy o zanurzeniu choćby paluszka. Ale wraz z biegiem doliny, do jego koryta dopływają kolejne, zimne już, potoki, dlatego im niżej, tym woda jest mniej gorąca. Zmierzaliśmy do miejsca, w którym jest ona idealna do kąpieli. Miejscowi porobili w tym miejscu z kamieni małe tamy, tworząc tym samym naturalne jazcuzzi. Żeby wiedzieć czy jesteśmy blisko celu wystarczyło zanurzyć palce w wodzie – na początku była letnia, potem ciepła, aż w końcu ujrzeliśmy osławione wśród miejscowych „baseny”.

Dymiące góry

Dymiące góry

W drodze

Przez góry do gorącej rzeki

Wyziewy

W powietrzu można było wyrzuć gęstniejącą atmosferę w miarę zbliżania się do celu

Gorąca rzeka

Ostanie kilkaset metrów do celu

 

Było już koło północy. Mroźne powietrze smagało po twarzy i wdzierało się pod kurtki. Rozbiliśmy swój namiot tuż przy rzece, wzięliśmy ręczniki, prowiant i czym prędzej wskoczyliśmy do rzeki.

Ehhhhhhhh. Co tu pisać. No raj. Po prostu raj. Jeden z tych momentów, które wspomina się potem całe życia. Byliśmy mocno zmęczeni, po długiej podróży z Polski, ciężkim dniu i kilku godzinach wędrówki, przemarznięci i głodni. A chwilę później leżeliśmy w gorącej rzece, zajadając się kanapkami i kontemplując zachód słońca. Temperatura wody była idealna, zresztą kiedy chcieliśmy ją „podkręcić” wystarczyło poczłapać kilkanaście metrów w górę do kolejnego basenu.

W wodzie było tak dobrze, że w zasadzie nie widzieliśmy sensu, żeby z niej wychodzić do zimnego namiotu. W pewnym momencie, leżąc cały zanurzony w wodzie udało mi się nawet zasnąć. Szum wody zagłuszał inne dźwięki, leżałem wygodnie jak na łóżku, z głową wspartą o płaski kamień, było ciepło, bezpiecznie i przyjemnie. Kiedy się obudziłem najpierw sprawdziłem czy przypadkiem nadal nie śnię, a potem uświadomiłem sobie, że Bartek gdzieś zniknął. Okazało się, że w międzyczasie przeszedł do niższego basenu.

Czas mijał, było już grubo po pierwszej w nocy i chociaż co jakieś 15 minut padało pytanie „idziemy już do namiotu?” wszelkie próby wyjścia z ciepłej wody na lodowate powietrze kończyły się ponownym zanurzeniem. Postanowiliśmy poczekać do momentu, aż zrobi się ciemno. Nie doczekaliśmy. Bo mimo, że nadal było widno, wkrótce Słońce zamiast w dół zaczęło wspinać się po nieboskłonie w górę. To był moment przełomowy. Wschód słońca, czas iść spać do lodowatych śpiworów. Na szczęście rano, czekała na nas gorąca rzeka, która w międzyczasie nigdzie się nie wybierała…

c.d.n.

[fb-like]
Patryk Świątek

Autor Patryk Świątek

Lewa półkula mózgu. Analizuje, roztrząsa, prześwietla. Oddany multimediom i opisywaniu przygód. Laureat konkursów fotograficznych. Autor reportaży, lider stowarzyszenia "Łanowa.", założyciel "Ministerstwa podróży". Nie może żyć bez pizzy.

Więcej tekstów autora Patryk Świątek

Dołącz do dyskusji! 9 komentarzy

  • Kamil pisze:

    Za niedługo będę po raz pierwszy na Islandii i też wybieram się nad gorącą rzekę w Hveragerdi – mam pytanie. Na mapie od parkingu, gdzie kończy się asfaltowa droga widać dwie łączące się rzeki: Graendalsa – odnoga w prawo i Reykjadalur – lewa odnoga. Wzdłuż której mam podążać w górę, aby dotrzeć do gorących „basenów”? Z góry wielkie dzięki za odpowiedź 🙂

  • san pisze:

    Jeśli można, jaki to aparat i obiektyw? 🙂

  • Kaśka J pisze:

    Mam do Was pytanko odnośnie zbiorników wodnych nie daleko Blue Lagoon. Na początku maja wybieram się na Islandię wraz ze Znajomymi. Próbuję namówić ich na kąpiel w tych zbiornikach zamiast w Blue. Twierdzą, że woda będzie potwornie słona i nie pozbędziemy się łatwo soli z ciała. Blue jest dla Nich lepszą opcją ze względu na prysznice. Czy rzeczywiście te zbiorniki wodne są tak słone, jeśli tak, to w jaki sposób poradziliście sobie z solą na ciele? Będę wdzięczna za odpowiedź. 🙂 Pozdrawiam.

    • Bartek Szaro pisze:

      Cześć Kasia,
      właściwie to w ogóle nie zwróciliśmy uwagi na poziom zasolenia wody. Wykąpaliśmy się tego samego dnia wieczorem i do tej pory sól nam nie przeszkadzała. Polecamy zajść do tych zbiorników obok Blue Lagoon, jeżeli cenicie sobie spokój.

  • Łukasz Hnidiuk pisze:

    super!
    piękne zdjęcia

    w jakich miesiącach polecacie wyprawe???

  • Pat Gore pisze:

    No chłopaki, zachęciliście do wpadnięcia tam 🙂

  • Wiktor pisze:

    Piękna sprawa… Właśnie sobie uświadomiłem, że Islandia jest moim kolejnym celem podróżniczym 🙂 Nie spodziewałem się, że jest tam aż tak pięknie.

    Pozdrawiam,

    Wiktor,
    http://plecakprzygod.wordpress.com/

Miejsce na Twój komentarz

*